Są takie dni w podróży, które wymykają się prostym definicjom. Dni, w których doświadcza się dwóch skrajnie różnych światów, jakby w ciągu kilkunastu godzin przeżyć dwie oddzielne wyprawy. Nasz szósty dzień na Maderze był właśnie takim doświadczeniem – podróżą, która rozpoczęła się w starannie skomponowanym, ziemskim raju, a zakończyła w surowym, niemal pozaziemskim królestwie ponad chmurami.
Poranek w Ogrodzie Bogów
Funchal o poranku ma w sobie kojącą łagodność. Powietrze, nasycone wilgocią Atlantyku i słodkim zapachem kwiatów, zachęca do niespiesznej eksploracji. Naszym celem był słynny Ogród Botaniczny, ale nie traktowaliśmy go jak kolejnego punktu na mapie. To miał być prolog do górskiej opowieści – zanurzenie w esencji bioróżnorodności, z której słynie wyspa wiecznej wiosny.
Położony na wzgórzu, z którego roztacza się panoramiczny widok na czerwone dachy stolicy i granat oceanu, ogród jest czymś więcej niż tylko kolekcją roślin. To żywa biblioteka, w której każda aleja opowiada historię o odległych lądach i cierpliwości natury. Spacerowaliśmy wśród geometrycznych wzorów utkanych z tysięcy kolorowych kwiatów, tworzących misterne, barwne gobeliny. Powietrze wibrowało od brzęczenia owadów i delikatnego szumu liści palmowych. Mijaliśmy prehistoryczne paprocie, których przodkowie pamiętają czasy dinozaurów, i sukulenty o formach tak dziwacznych, że wydawały się dziełem surrealistycznego rzeźbiarza. To symfonia zapachów i kolorów – odurzała woń orchidei, uspokajał widok endemicznych drzewek smoczych i zachwycała precyzja, z jaką ułożono mozaiki z lokalnych roślin. To uporządkowane piękno, stworzone ludzką ręką w hołdzie dla potęgi natury, stanowiło idealny punkt wyjścia do tego, co miało nadejść.
Wspinaczka ku chmurom
Po południu opuściliśmy tę oazę spokoju, a nasz samochód zaczął piąć się serpentynami w głąb wyspy. Krajobraz za oknem ulegał dramatycznej metamorfozie. Bujna, tropikalna zieleń ustępowała miejsca lasom eukaliptusowym i wawrzynowym, a następnie surowym, górskim zboczom porośniętym jedynie wytrzymałą kosodrzewiną i endemicznymi wrzosami. Temperatura spadała z każdym pokonanym metrem wysokości, a powietrze stawało się rześkie i krystalicznie czyste. To była podróż wertykalna, która przenosiła nas z ciepłego, wilgotnego wybrzeża wprost w objęcia alpejskiego klimatu.
Droga na Pico do Arieiro jest cudem inżynierii, pozwalającym dotrzeć niemal na sam wierzchołek trzeciego najwyższego szczytu Madery (1817 m n.p.m.) bez wyczerpującego trekkingu. Jednak komfort podróży w żaden sposób nie umniejsza majestatu miejsca, do którego prowadzi. Gdy wysiedliśmy z samochodu na parkingu, uderzył nas przeszywający wiatr i absolutna cisza, przerywana jedynie jego gwizdem. Staliśmy na progu innego świata.
Na szczycie wulkanicznego serca Madery
Widok ze szczytu Pico do Arieiro nie jest po prostu ładny. On jest fundamentalny. To tutaj, stojąc ponad gęstą warstwą chmur, która niczym biały, puszysty ocean wypełniała doliny, można zrozumieć geologiczne serce wyspy. Krajobraz jest ostry, niemal brutalistyczny. Skaliste, postrzępione szczyty, niczym kamienni tytani, przebijają się przez morze chmur, tworząc pejzaż, który bardziej pasowałby do opisu innej planety niż do niewielkiej wyspy na Atlantyku.
Patrzyliśmy na ten spektakl, czując się jednocześnie mali i nieskończenie wolni. Daleko na horyzoncie linia oceanu zlewała się z błękitem nieba. Pod nami rozciągały się głębokie, wyrzeźbione przez miliony lat doliny, a słynna biała kopuła wojskowej stacji radarowej na samym szczycie dodawała całej scenerii nuty tajemniczości.
Od szczytu odchodziła legendarna ścieżka w kierunku najwyższego wierzchołka, Pico Ruivo. Widok tego wykutego w skale szlaku, z jego stromymi schodami i mrocznymi tunelami, budził respekt i pożądanie. Niestety, potężne pożary, które nawiedziły wyspę w ubiegłym roku, odcisnęły swoje piętno także tutaj – trasa pozostaje zamknięta, czekając na renowację. Było w tym coś symbolicznego. Ten widok na niedostępny szlak był cichym przypomnieniem o niszczycielskiej sile natury, która współistnieje tuż obok jej kreatywnego piękna.
Stojąc tam, na dachu Madery, czuliśmy, jak kontrast tego dnia dopełnia obraz wyspy. Rano stąpaliśmy po miękkiej ziemi ogrodu, otoczeni życiem w jego najbardziej bujnej i kolorowej formie. Wieczorem staliśmy na twardej, wulkanicznej skale, otoczeni surową potęgą i bezkresem przestrzeni. Madeira w ciągu zaledwie kilku godzin pokazała nam swoje dwa oblicza: łagodne i dzikie, stworzone i pierwotne. To była lekcja pokory i zachwytu, której nie da się zapomnieć.