Są takie dni w podróży, które układają się w idealną opowieść. Dni, które zaczynają się szeptem, a kończą gwarem; które prowadzą od monumentalnej ciszy natury do tętniącego życiem serca lokalnej społeczności. Nasz dziewiąty dzień na Maderze był właśnie taką historią – podróżą z dramatycznie pięknej pustki w głąb rybackiej tradycji, która od wieków kształtuje charakter tej wyspy.
Wszystko zaczęło się w Curral das Freiras, miejscu o nazwie równie niezwykłej, co jego krajobraz. Dolina Zakonnic to nie jest po prostu kolejna piękna panorama, jakich na Maderze wiele. To gigantyczny, naturalny amfiteatr, wyrzeźbiony przez siły wulkaniczne w samym sercu wyspy. Stojąc na krawędzi jednego z punktów widokowych, czuliśmy się mali i onieśmieleni. Patrzyliśmy w dół na maleńką wioskę, która wyglądała jak makieta, otulona niemal pionowymi, zielonymi ścianami gór. Historia tego miejsca dodaje mu tylko głębi – to tutaj w XVI wieku siostry z klasztoru św. Klary w Funchal szukały schronienia przed atakami piratów. Patrząc na tę niedostępną niemal kotlinę, nietrudno zrozumieć, dlaczego uznały ją za najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. To był poranek pełen zadumy, ciszy i widoków, które zapadają w pamięć na zawsze.
Jednak Madera to wyspa kontrastów. Zostawiliśmy za sobą surowe piękno gór i skierowaliśmy się ku wybrzeżu, ku miejscu, którego nazwa od dawna pobrzmiewała w naszych podróżniczych planach – Câmara de Lobos.
Już pierwsze chwile po wyjściu z samochodu uświadomiły nam, że trafiliśmy do innego świata. Powietrze było gęste od mieszanki zapachów: ostrej, słonej bryzy oceanu, suszonych na słońcu ryb i czegoś jeszcze – nieuchwytnej, ale przyjemnej woni starych, drewnianych łodzi i wilgotnych sieci. To był zapach autentyczności.
Câmara de Lobos to nie jest wymuskany kurort z folderu turystycznego. To żyjące, pracujące miasteczko, którego rytm od zawsze wyznaczały przypływy i odpływy. Jego sercem jest niewielka, kamienista zatoka, w której cumują dziesiątki kolorowych łodzi rybackich, zwanych Xavelhas. Ich jaskrawe barwy – czerwienie, błękity i żółcie – tworzą zjawiskowy kontrast z ciemną, wulkaniczną plażą i bielą domów wspinających się po zboczu. Spacerując wzdłuż nabrzeża, obserwowaliśmy rybaków przy pracy, naprawiających sieci z precyzją, jakiej można nabyć tylko przez lata praktyki. To był spektakl prostego, codziennego życia, który w dzisiejszym świecie staje się coraz rzadszym widokiem.
Wąskie, brukowane uliczki zapraszały, by zgubić się w ich labiryncie. Każdy zakręt odkrywał nowe perspektywy: a to malutki placyk z kapliczką, a to schody prowadzące donikąd, a to ukwiecony balkon, z którego zwisały kaskady bugenwilli. W powietrzu unosił się gwar rozmów dochodzący z małych, lokalnych barów. To właśnie w jednym z nich, tuż przy porcie, postanowiliśmy spróbować legendarnej ponchy. Nie tej butelkowanej, przygotowanej dla turystów, ale tej prawdziwej, robionej na miejscu. Obserwowanie barmana, który z wprawą ucierał świeże cytryny z miodem za pomocą specjalnego mieszadła, a następnie dolewał potężną dawkę rumu z trzciny cukrowej, było częścią całego rytuału. Smak? Mocny, orzeźwiający i zdradliwie pyszny. To napój, który rozgrzewa duszę i idealnie pasuje do atmosfery tego miejsca.
Câmara de Lobos ma też swojego słynnego gościa z przeszłości. To właśnie tutaj, w tej niewielkiej zatoce, swoje natchnienie odnalazł Winston Churchill. Podczas pobytu na Maderze w 1950 roku spędzał godziny, malując widok na port ze swojego ulubionego miejsca. Dziś upamiętnia go pomnik, przedstawiający brytyjskiego premiera siedzącego z pędzlem i paletą. Stojąc w tym samym punkcie, patrząc na ten sam, niemal niezmieniony krajobraz, można poczuć niezwykłą więź z historią. Można sobie wyobrazić, co tak urzekło go w tej scenerii – gra światła na wodzie, kolorowe łodzie i ponadczasowy spokój tego miejsca.
Opuszczaliśmy Câmara de Lobos, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, malując niebo na ciepłe barwy. To nie był tylko kolejny punkt na mapie do „zaliczenia”. To było doświadczenie, które pozwoliło nam dotknąć duszy Madery – surowej, ale gościnnej; pracowitej, ale umiejącej cieszyć się chwilą. Tego dnia zrozumieliśmy, że prawdziwe piękno tej wyspy kryje się nie tylko w spektakularnych klifach i bujnej roślinności, ale przede wszystkim w takich miejscach jak to – pełnych autentycznej historii, zapachu oceanu i smaku prawdziwej ponchy.