Witajcie w naszej niekończącej się opowieści o tym, jak próbujemy udawać, że wiemy, co robimy, podróżując po świecie. Dzisiaj na tapecie ląduje Madera. A konkretnie jej zachodni kraniec, który jest tak dramatycznie urwisty, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy projektant tej wyspy nie miał przypadkiem złamanego serca, kiedy ją rzeźbił.
Istnieje niepisana zasada turystyki. Głosi ona, że jeśli gdzieś jest latarnia morska, to trzeba ją zobaczyć. Koniec, kropka. To taki podróżniczy obowiązek, jak zjedzenie czegoś, czego nazwy nie da się wymówić, albo zrobienie sobie zdjęcia, na którym udajemy, że podtrzymujemy krzywą wieżę. My też ulegamy tej presji, dlatego drugiego dnia naszej maderskiej eskapady, z poczuciem misji wymalowanym na twarzach, wbiliśmy w nawigację hasło: Farol da Ponta do Pargo.
Latarnia sama w sobie jest… no cóż, latarnią. Biały budynek, czerwony dach, na pewno widzieliście podobne. Ale to, co dzieje się dookoła niej, to zupełnie inna para kaloszy. Wyobraźcie sobie, że stoicie na gigantycznym, trzystumetrowym klifie. Pod waszymi butami kończy się Europa, a zaczyna się bardzo dużo wody zwanej Atlantykiem. Wiatr wieje tu z taką zaciętością, że ma się wrażenie, iż próbuje wam odebrać nie tylko czapkę, ale i wszystkie grzechy oraz niezapłacone rachunki. To jedno z tych miejsc, gdzie natura w bardzo dosadny sposób pokazuje ci, jak małym i nieistotnym jesteś trybikiem w jej wielkiej maszynie. I o dziwo, to uczucie jest fantastyczne.
Widok na surowe, poszarpane wybrzeże, o które z furią rozbijają się fale, jest absolutnie hipnotyzujący. Patrzyliśmy na to wszystko i w głowach kołatała nam się jedna myśl: ile dramatycznych ujęć do teledysków można by tu nakręcić? Zapewne dlatego wszyscy polecają to miejsce na zachód słońca. My jednak, jako kontrariańscy turyści (a tak naprawdę, po prostu byliśmy tam za wcześnie), chłonęliśmy ten krajobraz w pełnym słońcu i wiecie co? Też było genialnie. Może nawet lepiej, bo nie musieliśmy walczyć o najlepsze miejsce do zdjęcia z setką innych osób.
Gdy już wiatr wymodelował nam nowe, awangardowe fryzury, a nasze oczy nasyciły się bezkresem oceanu, ruszyliśmy dalej. Bo jak się okazało, tuż za rogiem (w maderskiej skali „za rogiem” oznacza kilka minut jazdy malowniczą, krętą drogą) kryje się kolejna perełka.
Mowa o Miradouro de Boa Morte. Nazwa, przyznajmy, jest nieco mroczna – Punkt Widokowy Dobrej Śmierci. Zastanawialiśmy się, czy to sugestia, że widok jest tak piękny, iż można po nim spokojnie umierać, czy może wręcz przeciwnie – krok w złą stronę i… no cóż, dobra śmierć? Na szczęście miejsce okazało się być dalekie od ponurych skojarzeń.
To dowód na to, że czasem warto dać miejscom drugą szansę. Podobno jeszcze niedawno było tu dość przeciętnie, ale ktoś mądry w 2022 roku postanowił przeprowadzić tu lifting. I to jaki! Nowoczesna, drewniana platforma widokowa, wygodna ławka strategicznie ustawiona w kierunku „na ocean” i ogólne poczucie zadbania. To nie jest jeden z tych punktów widokowych, gdzie zatrzymujesz się na trzy minuty, robisz zdjęcie i uciekasz. Tu chce się zostać.
Z tarasu rozciąga się panorama, która jest kwintesencją Madery – z jednej strony soczyście zielone, łagodnie pofalowane wzgórza, a z drugiej dzika, nieokiełznana linia brzegowa i ten sam, niekończący się Atlantyk. To krajobraz pełen kontrastów, który uspokaja i ekscytuje jednocześnie.
Tuż obok stoi mała, urocza kapliczka – Capela Nossa Senhora da Boa Morte. Dodaje ona całej scenerii jakiegoś metafizycznego spokoju. Można usiąść na ławce, gapić się w dal i przez chwilę poudawać, że jest się głęboko uduchowionym myślicielem, a nie tylko turystą, który zastanawia się, gdzie zjeść najbliższą porcję espetady.
Podsumowując, zachodni kraniec Madery to nie przelewki. To potęga natury w czystej postaci, która potrafi człowieka onieśmielić i zachwycić w tym samym momencie. Farol da Ponta do Pargo da wam w kość wiatrem, a Miradouro de Boa Morte ukoi wasze zszargane nerwy. Idealny balans. Jedźcie, zobaczcie, tylko trzymajcie mocno czapki. I aparaty. I zdrowy rozsądek.